piątek, 29 stycznia 2016

Zawieszam

Niestety muszę zawiesić bloga i właściwie całą moją działalność na czas nieokreślony. Zapisałam sobie, przy jakim rozdziale jestem na Waszych blogach i nadrobię, kiedy będę już mogła poświęcić na to trochę czasu - obiecuję. Trzymajcie się, kochane ;*

piątek, 22 stycznia 2016

7. I never meant to hurt you

Śnieżyca na zewnątrz powodowała ogólny zastój, ale rekrutki i tak musiały zwlec się z łóżek o siódmej rano, żeby zaraz po śniadaniu stawić się na treningu w siłowni.
To było jedno z wielu tego typu pomieszczeń, a każde wyglądało tak samo. Szare ściany, kilka dużych luster, lodówka z chłodnymi napojami i cała masa różnego sprzętu do ćwiczeń. Lucy z całego serca nie cierpiała podnoszenia ciężarów, szczególnie wtedy, gdy rozbawiona jej żałosnymi próbami trenerka, dociskała sztangę, nadając jej jeszcze większy ciężar.
- Nigdy nie zakładaj, że zastaniesz na miejscu akcji dokładnie to, czego się spodziewasz. Prawda może się okazać znacznie trudniejsza, a ty, moja droga, musisz być gotowa na dosłownie wszystko – powiedziała, kiedy po raz kolejny na kilka sekund położyła dłonie na stalowym gryfie.
Później odeszła, by skontrolować pracę Nory. Przypatrywała się jej bardziej podejrzliwie, niż przez ostatni tydzień. Robin także to odnotowała. Zerkała na trenerkę, skacząc na skakance i raz po raz wymieniała spojrzenia z Lucy.
Nora była zbyt zajęta. Bez przerwy czuła na sobie jej wzrok, więc ćwiczyła ciężej i nie rozpraszała się nawet na chwilę. Umierała ze zmęczenia, ale była zbyt uparta, by zatrzymać się na moment i odsapnąć. Zamierzała przebiec te trzy kilometry, choćby zaraz miał się skończyć świat.
Po treningu wychodziła jako ostatnia, a kiedy przekraczała już próg, usłyszała swoje imię. Odwróciła się i po raz kolejny tego dnia zobaczyła oceniające spojrzenie Heilari.
- Tak? Co znowu źle zrobiłam? - zapytała zirytowana, szybkim gestem ściągając ręcznik z ramienia, jakby zamierzała nim komuś przywalić.
- Panuj nad złością – odpowiedziała trenerka z trudnym do odczytania wyrazem twarzy. Na chwilę opuściła wzrok i niespiesznie postąpiła kilka kroków, zbliżając się do rekrutki z dłońmi splecionymi za plecami. Później znowu popatrzyła na nią, ale tym razem uśmiechała się. Był to jednak uśmiech pełen jadu i Nora domyśliła, że jest na zawsze skazana na brak akceptacji z jej strony.
- Wyglądasz jak moja matka – prychnęła, chcąc jak najszybciej opuścić siłownię i dołączyć do koleżanek. - Jeśli coś do mnie masz, to mi to powiedz.
- Właściwie chciałabym żebyś to ty mi powiedziała – odpowiedziała niemal wesołym tonem.
Nora ściągnęła brwi, nie rozumiejąc o co jej chodzi.
- Lepiej wyjaśnij mi wszystko sama, bo kiedy zacznę szukać… pewnie nie będzie już dla ciebie ratunku.
- O czym ty mówisz? - Dziewczyna przyjrzała się jej z grymasem. -  Nie będzie dla mnie ratunku? Od kiedy tu jestem robię co mi każesz! Chodzę na te durne zajęcia, uczestniczę w każdym treningu, rozmawiam z tą całą Cassie i nawet śpię w regularnych porach! Czego jeszcze ode mnie oczekujesz, co? Ty też jesteś zawiedziona? Rozczarowana mną? T-to wiesz co?! Ustaw się w kolejce, bo nie jesteś jedyna! - warknęła roztrzęsiona i uciekła biegiem, zanim Heilari zdołała wymówić cokolwiek przez rozchylone z zaskoczenia usta.
Albo dobrze udawała, albo naprawdę nie była taka winna, za jaką została wzięta. Mimo wszystko, zupełnie na wszelki wypadek, Heili zdecydowała się pogrzebać w starych aktach.

Tymczasem Robin popędziła prosto do swojego pokoju, aby wziąć prysznic. Cała lepiła się od potu, ale była z siebie zadowolona. Miała dobrą kondycję i większość ćwiczeń nie sprawiała jej już kłopotu. Właściwie czuła, że może więcej. Znalazła tutaj doskonałe możliwości do samorozwoju i zamierzała je dobrze wykorzystać.
Owinięta w ręcznik wyszła z łazienki, by zabrać z szafy jakieś czyste ciuchy.
Podskoczyła ze strachu, kiedy zorientowała się, że w jej pokoju przebywa Avery i mierzy ją pełnym pożądania wzrokiem.
- PRZESTAŃ TUTAJ WCHODZIĆ! - krzyknęła zła jak osa i złapała najbliżej leżącą poduszkę by zdzielić go po głowie. - Wynocha!
- Hej, hej, hej! Kwiatuszku, spokojnie! - Zasłonił się rękami, ale i tak otrzymał kolejny cios. - Przyszedłem przeprosić!
Na jego twarzy faktycznie wymalował się pewien smutek, a oczy zdradzały poczucie winy. Robin mocniej opatuliła się ręcznikiem i przyjrzała mu się niepewnie. Uznał to za pozwolenie do rozwinięcia swojej wypowiedzi.
- Heilari kazała mi to zrobić, musiałem…
- Słyszałam, że to twoja matka – przerwała mu srogim głosem.
- Tia, ale to nie miało tu większego znaczenia. Chodzi o to, że SO dobrze wie, jaki prowadzę biznes na boku… Jeśli kiedyś im odmówię, stracę wszystko. Wszystko. Rozumiesz? Powinienem teraz odsiadywać wyrok, ale jestem tutaj i mogę podziwiać… ciebie… w ręczniku… Cholera, to mi się ostatnio śniło! Chcesz wiedzieć jakie było zakończenie? - zapytał z zadziornym uśmieszkiem, ale oberwał po raz trzeci. Westchnął. - Wiem, że cię oszukałem, ale nie miałem wyjścia. Poza tym to był tylko test, nie ważne co byś zrobiła i tak nie poniosłabyś kary. Chcieli tylko sprawdzić czy działacie zespołowo, jaki jest wasz tok myślenia i te pe, i te de… Naprawdę przepraszam…  Wybaczysz mi kiedyś, Robin?… - spojrzał na nią oczami szczeniaczka  spod lekko postawionej na żel grzywki. Pewnie nawet dałaby się przekonać, gdyby nie przypomniała sobie wyrazu twarzy Lucy tamtego dnia.
- To nie mnie powinieneś przepraszać – powiedziała ostro. - Oddałam kartę Lucy Goodman.  Potrzebowała jej i to bardziej niż czegokolwiek – wyjaśniła smutnym tonem, a później znowu zaczęła się złościć. - Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, co ona przeżywa! Wtedy dostała szansę żeby się stąd wyrwać, zobaczyć się z synkiem. Znowu miała nadzieję! A ty wszystko spieprzyłeś, Avery, odebrałeś jej to. A teraz wypad!
Chłopak przez chwilę gapił się na nią w pewnego rodzaju oniemieniu. Nie sądził, że to się tak skończy, ale z drugiej strony – za wiele o tym nie myślał. Miał zadanie, więc je wykonał. Nie zastanawiam się nad konsekwencjami, a zamiast tego pilnował tylko swojego nosa.
Bez słowa wstał i wyszedł.
Idąc korytarzem czuł się podle. Ciężko oddychając, pokonywał kolejne metry ze wzrokiem wbitym w podłogę. Mój je ostrzec, powiedzieć cokolwiek, albo pomóc… Mógł postawić się matce, przecież jakoś by go wybroniła. Ale nie, on musiał najpierw myśleć o sobie.
Z wściekłością uderzył w ścianę windy, gdy jechał rozmówić się z Heilari. Wezwała go godzinę wcześniej, więc na pewno będzie miała dla niego czas. A on będzie miał szansę by wszystko naprawić.

To piętro składało się z dziesiątek niedużych i kilku większych gabinetów. Nie zaprzątano sobie głowy dekoracjami. Białe ściany, posadzka w kolorze beżowym i identyczne drzwi do każdego pomieszczenia, oznaczonego odpowiednią plakietką z nazwiskiem właściciela i jego funkcją. Lub samym nazwiskiem, jak w przypadku Melanie Hover.
Avery wszedł tam bez pukania, czym specjalnie nie zaskoczył swojej biologicznej matki. Kobieta siedziała przy dużym biurku, zawalonym stertą akt i uważnie wpatrywała się monitor swojego laptopa.
W sporym pomieszczeniu znajdowała się jeszcze kanapa, na którą niedbale rzucono koc, a pod nią leżały poduszki, z boku stało kilka regałów z mnóstwem szuflad i szafeczek, a nad tymi mniejszymi wisiało podłużne lustro. Oczywiście nie mogło zabraknąć okna, które tak jak w każdym miejscu w tym budynku było ogromne.
Avery usiadł na krześle naprzeciwko Heilari. Nie musiała nawet na niego patrzeć, żeby wyczuć jego negatywne nastawienie.
- Potrzebuję informacji – powiedziała, nie racząc go spojrzeniem.
- Skończyłem z tym – oświadczył wrogim tonem z charakterystycznym pomrukiem.
Posłała mu badawcze spojrzenie, ale trwało to zaledwie chwilę. Później westchnęła i wygodnie poprawiła się w fotelu, składając ręce na kolanach.
- Co jest? - zapytała dużo łagodniej. Niektórzy mogliby się tam nawet dopatrzyć troski.
- Zawaliłem to, jasne? Nie powinienem się wtedy zgadzać i teraz to wiem.
- Wkurzyła się? - przechyliła głowę, zerkając na niego z politowaniem.
- Domyślam się, że wszystkie trzy mają ochotę mnie zabić, ale nie jestem pewien.
- Może jednak masz jakieś moce. Coś w stylu… zniechęcanie do siebie ludzi, nawet tych, którzy właściwie cię nie znają. To już więcej niż talent – powiedziała rozbawiona.
- Mogę to naprawić… - zaczął ostrożnie.
- Doprawdy?
- Tak… Musimy sprowadzić u tego dzieciaka – dodał z większą pewnością siebie.
W towarzystwie tej kobiety nigdy nie potrafił być stanowczy od początku do końca rozmowy. Próbował, ale prędzej czy później jej przenikliwe spojrzenie fioletowych tęczówek powodowało u niego coś w rodzaju strachu i poczucia maleńkości. Mogła mu zrobić wszystko, a fakt, że była z nim spokrewniona, zdawał się nie mieć znaczenia, kiedy nie była zadowolona z jego działań. Nie potrafił oszacować co myślała w tej chwili.
Powoli nabrała w płuca powietrze i oparła się łokciami o kant biurka.
- „Musimy”? - Uniosła brew. Bawiło ją to.
- To ty mnie wciągnęłaś w to gówno. Mnie i Norę, i Robin, i tę blondynę.
-  Hmm, o wilku mowa. Nora. Elinore Hunt. Potrzebuję o niej więcej informacji, a ty znasz ją chyba najlepiej.
Nie podobało mu się jej spojrzenie.
- Czego chcesz? - wycedził przez zęby.
- Dwa ostatnie lata jej życia są zagadką. Pewnego dnia opuściła dom z walizką i czort jeden wie, gdzie się podziewała i co robiła. Muszę to wiedzieć.
- Zawrzyjmy układ – Avery odezwał się po chwili ciszy, kiedy to oboje mierzyli się wzrokiem. - Sprowadzisz tutaj dzieciaka, a ja powiem ci wszystko co wiem.
Heilari uśmiechnęła się pod nosem. I wcale nie miała na myśli tej słabej oferty, a bardziej chodziło o jego postawę. Zaczynała dostrzegać podobieństwa między nim, a sobą. Zdarzały się chwile, gdy chciała po prostu wziąć go w ramiona i przytulić, jakby nigdy tak naprawdę się nie rozstali. Jednak to była tylko głupia myśl i Heilari szybko skarciła się na za nią uszczypnięciem. Straciła tę szansę wiele lat temu.
- Jeszcze dzisiaj Lucy zobaczy się z synem – powiedziała, odwracając wzrok. - Przyjdź wieczorem i sam sprawdź. Lepiej żebyś miał wtedy czas na małe sprawozdanie z życia panny Hunt, jasne?
- Tak jest. - Zasalutował jej, zadowolony z siebie, po czym zerwał się z miejsca i wyszedł. Musiał się przecież pochwalić Robin.
Tymczasem Heili kręciła głową i wzdychała, zastanawiając się jakim cudem uda się jej przekonać Olimp, jak nazywany był zarząd, do sprowadzenia tu małego chłopca.
Z domysłów wyrwał ją dzwonek telefonu, a gdy spojrzała na wyświetlacz, zobaczyła nazwę dzwoniącego: „trojaczki”.
- Co się stało? - zapytała, odbierając. One nigdy nie kontaktowały się z kimś bez wyraźnej przyczyny.
- Musisz do nas koniecznie przyjść – usłyszała lekko zachrypnięty, kobiecy głos.
- To pilne?
- Weź ze sobą swój komputer i nie zadawaj pytań.
Chciała odpowiedzieć, ale nie zdążyła. Z zaskoczeniem i grymasem wymalowanym na twarzy popatrzyła na wyświetlacz. Jak śmiały się rozłączyć? Jednak to nie był czas na fochy. Wzięła laptop pod pachę i ruszyła w kierunku windy.

*
Całusy dla Psychopatki, Carrie, mojej siostrzyczki i Rosee!
Dziękuję za to, że jesteście i czytacie, kocham Was! :)
Polecam zajrzeć do zakładki "linki", gdzie znajdują się blogi dziewczyn.

Drodzy czytelnicy, mam tu taką małą ankietę, będzie mi bardzo miło, jeśli zechcecie poświęcić na to chwilę czasu. :)

poniedziałek, 4 stycznia 2016

6. Loving you is worth the risk

Kolejna, może piąta czy szósta symulacja, zaczęła się niewinne. Dziewczyny pojawiły się w Central Parku, a każda trzymała w dłoni nóż survivalowy z lekko zakrzywionym ostrzem. Lucy jak zwykle miała przy tym minę pełną obrzydzenia do broni i gdyby tylko mogła, nie dotknęła by jej nawet jednym palcem przez gumową rękawiczkę. Ale nie mogła, musiała dostosować się do panujących w tej organizacji reguł. Jedna z ważniejszych zasad podczas treningu mówiła, by zawsze mieć przy sobie coś, czym można się obronić, pomijając oczywiście ich zdolności. 
SO próbowało szkolić swoich agentów tak, by nie zawsze polegali na swoich „mocach”, bo te mogą ich jeszcze kiedyś zawieść. Skupiano się na szybkim reagowaniu, umiejętnościach walki wręcz, strzelaniu do celu, obsłudze wojskowego sprzętu czy prowadzeniu różnorakich pojazdów. 
Podczas ostatniego treningu, Heilari wspominała coś o nauce latania szybowcami, na co Nora zareagowała nazbyt entuzjastycznie i trenerka od razu ucięła temat. 
Teraz jednak stały ramię w ramię na szerokiej alejce i wypatrywały zagrożenia. W zasięgu wzroku nie działo się absolutnie nic niepokojącego. Ot, przyjemne popołudnie w parku. Piękna pogoda, stała temperatura lekko poniżej zera, czteroosobowa rodzina spacerująca gdzieś w oddali z woreczkiem na chleb dla kaczek. 
Rekrutki ruszyły przed siebie, wolnym, ale zdecydowanym krokiem. 
- Wychodzimy na zewnątrz tylko podczas symulacji – westchnęła Robin. Zatrzymała się i uklęknęła, nabierając na dłoń odrobinę śniegu. Przyglądała mu się przez chwilę, po czym zgniotła i wyrzuciła. - To nawet nie jest prawdziwe…
- Czuję się, jakby nic z tego nie było prawdziwe… To jak jakiś bardzo długi sen – powiedziała Lucy, ze wzrokiem wbitym w płyty chodnika. - Koszmar – poprawiła się szybko.
- Po prostu ciesz się chwilą – odpowiedziała jej Nora i nieoczekiwanie zrobiła susła ku wielkiej zaspie śniegu, gdzie błyskawicznie ulepiła dwie śnieżki i rzuciła nimi w koleżanki, którym od razu poprawił się humor. Nie czekały ani sekundy dłużej, by się zemścić i same cisnęły w Norę kilkoma kulami śnieżnymi. Chowały się za drzewami, a pociski latały między nimi z zadziwiającą prędkością.
- Robin! - zaśmiała się Lucy, kiedy wspomniana dziewczyna trafiła ją w nos.
- Nie ma zasad! - odpowiedziała jej i szybko powtórzyła atak, jednak tym razem chybiła. Za to sama oberwała od Nory, która wyskoczyła zza ławki niczym przyczajony tygrys.
Zaraz potem uciekła, a że wybrała ubitą drogę, biegła szybciej, niż goniąca ją Robin. Dlatego ta druga postanowiła zastosować może nie do końca uczciwy manewr. 
Zatrzymała czas. 
Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że jakiś metr od głowy Nory w powietrzu zawisła strzała. Natychmiast złapała ją, jednocześnie powalając koleżankę na ziemię. Czas ruszył z kopyta, a dojście do siebie zajęło im chwilę. 
Zdezorientowana Nora popatrzyła na trzymany przez Robin przedmiot, ale nie potrafiła ułożyć swoich myśli w logiczne pytanie. 
- Pół sekundy i byłabyś martwa – wyjaśniła słabo wybawicielka i obejrzała się przez ramię na Lucy, która widząc je ze strzałą, zaczęła się niepewnie rozglądać. Zdenerwowana podeszła do dziewczyn, które wciąż leżały na śniegu i przykryła usta dłońmi, próbując opanować ogarniającą ją falę strachu.
- Musimy zlokalizować łucznika, zanim zdecyduje się na kolejny atak – powiedziała Robin, a pozostałe rekrutki skinęły głowami. Na czworaka prześlizgnęły się za ławkę. To nie było najbezpieczniejsze schronienie, ale nie miały wówczas dużego wyboru.
- Widziałam coś! - sapnęła nagle Lucy, wskazując okoliczne krzaki. - Tam ktoś był! Ucieka!
Ruszyły biegiem. Podłoże utrudniało co prawda szybszy sprint, ale wszystkie miały na sobie solidne buty, stworzone niemal specjalnie na takie okazje. 
- Szybciej! - poganiała resztę Robin, której udało się wyjść na prowadzenie.
Napastnik uciekał w stronę lasu. Był ubrany w kurtkę w ciemnozielonym kolorze i takie same spodnie, więc ciężko było go wypatrzeć między drzewami. Specjalnie wybierał wąskie ścieżki, maskując się niczym kameleon. 
Gdyby nie to, że dziewczyny były tak blisko, pewnie zgubiły by go już dobrych kilka sekund temu. Ale one wytężały wszystkie zmysły i całą swoją energię wkładały w pościg. Uparte i coraz bardziej wkurzone radziły sobie nawet lepiej niż podczas poprzedniego treningu, kiedy to musiały uciekać po dachach starych kamienic przed uzbrojonym w maszynowy karabin szaleńcem. 
- Nora! Leć z drugiej strony! - wysapała Robin, a Nora skinęła tylko głową i odbiła w głąb lasu.
Co prawda wszechobecne gałęzie utrudniały bieg i nie raz trzeba było zakrywać twarz by nie wbić sobie czegoś w oko, ale była to droga na skróty i tylko ona mogła pomóc. Nora była już blisko. Doganiała go, zostały metry. Nie widziała gdzie jest Robin, nie mogła jej nawet usłyszeć. 
Tamten chyba też odkrył, że są sami, dlatego zatrzymał się, by z kieszonkowym nożem stawić czoło  przeciwniczce. 
Norze wystarczył tylko blask ostrza. Będąc blisko swojego celu, wyjęła swoją broń zza paska spodni i odbiła się od ziemi by z większym impetem zbić nóż w jego klatkę piersiową. Zdążył zranić ją w ramię, ale była to powierzchowna rana. On sam uwolnił swoje ostatnie tchnienie i zamarł w bezruchu. 
Dopiero wtedy nadbiegły Robin i Lucy. Ta pierwsza pomogła Norze wstać i odciągnęła ją w bok, bo ona sama nie była jeszcze na tyle świadoma swojego czynu. Zaraz po tym cały obraz uległ rozmyciu, po czym zgasł, pogrążając się w zupełnej ciemności.
Dziewczyny zdjęły okulary i opuściły salę, by móc odsapnąć przed obiadem. 

Tymczasem Bobby w kółko odtwarzał ostatnią scenę w komputerze, bo o to właśnie prosiła go Heilari. Trenerka, spoglądając ponad jego ramieniem, bacznym wzrokiem śledziła każdy ruch rekrutki atakującej łucznika. 
- Mówiłam ci – odezwała się po kilku powtórkach. - Za każdym razem.
- To jeszcze  nic nie znaczy – bronił jej Bobby, nie chcąc, by kobieta zbyt mocno skupiła się na poszukiwaniu powodów zachowywania się rekrutki w ten, a nie inny sposób. Nie powinna kopać w jej przeszłości.
- Zabij, zanim oni zabiją ciebie. Ona to wie. Zastanawiam się tylko, co musiało wywołać u niej taki mechanizm, bo to nigdy nie rodzi się bez przyczyny… - wyszeptała, myślami będąc już daleko. Po kilku sekundach otrzeźwiała i poklepała Bobby'ego po ramieniu. - Dzięki. Jutro o tej samej porze.
- Jasne, jasne… - odpowiedział, kiedy była już praktycznie przy drzwiach.
Pewnie nawet nie usłyszała. 
Przez chwilę nieświadomie uderzał palcem w spacje na klawiaturze, zastanawiając się, co powinien zrobić. Zdecydowanie najłatwiejszą wersją wydarzeń, jaką mógł się obrać, było zignorowanie całej sytuacji i nie mieszanie się.
Jednak to nie była by postawa godna przyjaciela. 
Westchnął i zabrawszy z biurka swoją komórkę, udał się do windy, po czym wjechał na osiemdziesiąte piętro. 
Przeszedł przez maleńki korytarzyk, gdzie na wprost znajdowały się pozornie zwyczajne, domowe drzwi z wizjerem, a po prawej stronie metalowe, oznaczone tabliczką „wejście na dach”. Bobby zwrócił się ku tym pierwszym i dotknął miejsca na ścianie, gdzie dumnie prezentowała się płytka dziura, po opadniętej, skruszonej farbie. Usłyszał wówczas ciche piknięcie, więc przyłożył prawe oko do wizjera, z którego wystrzeliła wiązka niebieskiego światła. Zbadała tęczówkę Bobby'ego i już chwilę później drzwi otworzyły się z cichym sykiem. W rzeczywistości były zbudowane ze stali grubej na pół metra.
Bobby  mógł zobaczyć zaledwie część z ogromnego na niemal całe piętro apartamentu. Z początku widział jedynie hol, a z każdym kolejnym krokiem odkrywała się przed nim reszta penthouse'a. Wszedł do pustego, ale za to bardzo zadbanego i uporządkowanego salonu. Był wielki, urządzony w jasnym drewnie, z główną rolą koloru białego na ścianach i meblach oraz akcentami w innych barwach, w postaci poduszek na długiej sofie, czy obrazach, z przewagą pejzaży i martwej natury. 
Jednak wzrok przyciągało ogromne na całą ścianę okno, za którym malowała się zapierająca dech w piersi  panorama Central Parku zasypanego śniegiem. Widać też było ogromne, oszklone wieżowce, które odbijały promienie popołudniowego słońca. 
Gdyby nie usłyszał znaczącego chrząknięcia, pewnie gapiłby się na to przez co najmniej godzinę, nie potrafiąc odwrócić wzroku nawet na kilka sekund. To działo się za każdym razem, gdy odwiedzał swojego kumpla – Aidena McLauglina, znanego bardziej pod pseudonimem Hades. 
Wyglądał na jakieś dwadzieścia pięć lat. W zależności od tego, czy nie zapomniał się ogolić można było mu dać mniej lub więcej wiosenek. Zwykle jednak zapominał, co zdecydowanie działało na jego korzyść w pobliżu przedstawicielek płci pięknej. Był posiadaczem pary, niby to zwyczajnych, brązowych oczu, które to jednak nie raz potrafiły lepiej wyrazić jego uczucia, niż słowa wypowiadane łagodnym, niskim głosem, jakiego używał najczęściej. Uwagę przyciągały także jego czarne, gęste włosy, sięgające prawie do ramion i zwykle pozostające w tak zwanym „artystycznym nieładzie”. Był wysoki, dobrze zbudowany, a jego postawa łatwo zdradzała sympatyczne usposobienie i wieczne dobry nastrój.
Ale ten sam człowiek zajmował zaszczytne drugie miejsce na liście najlepszych zabójców świata. 
- Powinieneś czasem wyjść na zewnątrz – powiedział z uśmiechem, po czym poklepał Bobby'ego po ramieniu i ruszył w kierunku kuchni. Rzadko jadał w stołówce, ale bynajmniej nie z powodu poczucia wyższości. Nie chciał wywoływać niepotrzebnego zamieszania, ponieważ roztaczane wszędzie legendy o jego bezwzględności wywoływały strach u ludzi, którzy nigdy nie mieli okazji poznać go osobiście. A na palcach rąk można było policzyć tych, którzy dostąpili tego zaszczytu.
- Nie, dzięki – mruknął informatyk i poszedł za przyjacielem, który zdążył już wyjąć z lodówki wczorajszego cheeseburgera i paczkę frytek z McDonalda.
- Chcesz trochę? - zapytał, ale Bobby odmówił, usadowiwszy się na barowych krzesełku przy blacie.
Kuchnia wyglądała jak te z programów kulinarnych. Elegancka, wyczyszczona na błysk, jasna i przestronna. Na środku znajdowała się „wyspa”, gdzie zwykle właściciel mieszkania przygotowywał sobie posiłki i je zjadał. Nie zawsze żywił się fast foodami, ale raz na jakiś czas mógł sobie na to pozwolić. 
Całe to pomieszczenie zawierało tyle przestrzeni, sprzętu, jedzenia i przypraw, że stado dwudziestu kucharzy mogło na spokojnie ugotować tutaj trzydaniową kolację dla całego pułku wojska. 
Bobby westchnął, podążając myślami do swojego niedużego mieszkanka, które właściwie było kiedyś biurem jakiegoś zarozumiałego jaśniepana z działu finansowego. 
- Stary, masz problem – powiedział po dłuższej chwili ciszy.
No, nie do końca ciszy. Mikrofalówka działała na pełnych obrotach z niegłośnym szumem, a o gotowym posiłku poinformowała dźwięcznym „dzyń!”. 
- Mam? - Aiden zerknął na niego, podnosząc jedną z brwi. - Jakbym czasami ich nie miewał - westchnął. - O co chodzi?
Usiadł naprzeciwko z wciąż parującym, pełnym talerzem.
- Heili zaczyna kopać. Wie, że coś jest nie tak z Norą, a niedługo dotrą do niej plotki. Z resztą ona sama wcześniej już coś podejrzewała, ale wtedy dała sobie spokój. Stary, sam nie wiem… Nie powinieneś dłużej kryć tej panny.
Aiden wolno pokręcił głową, z zamyśleniem przyglądając się strukturze bułki. Wziął głęboki oddech i pozwolił sobie na głośne westchnięcie. 
- Zrobisz dla mnie coś wbrew regulaminowi? - zapytał cicho, jakby wiedział o podsłuchach zainstalowanych w całym domu przez sprzątaczkę. Ale nie wiedział.
- A czy kiedykolwiek odmówiłem? – odpowiedział Bobby. - Włamię się do jej kompa – dodał po chwili, znacznie poważniej. - Ale i tak musisz uważać. Heilari nie wolno lekceważyć.
- Wiem... Dzięki. - Uśmiechnął się z niby z wdzięcznością, ale jednak ze smutkiem.
- Jesteśmy kumplami. To jednak nie znaczy, że będę wiecznie nadstawiał za ciebie karku, Hadesie – powiedział na odchodne, ostatnie słowo wypowiadając z uszczypliwością, ale Aiden tylko pokręcił głową, tym razem ze szczerym, rozbawionym uśmiechem. Bobby zawsze tak mówił, ale nigdy nie dotrzymywał słowa.

*
Serdeczne pozdrowienia i całusy dla Psychopatki, Carrie, Rosee i mojej siostrzyczki! 
Dziękuję, że jesteście i wiedźcie, że po kilka razy dziennie wchodzę na Wasze blogi w poszukiwaniu nowych rozdziałów. Dodajcie coś... Ja tak strasznie chcę wiedzieć jak Wasze historie się dalej potoczą... :)